Kanalia i inne opowiadania - Galicyjska Oficyna Wydawnicza - Kraków-Wiedeń - 1998, ISBN 83-87569-06-2 Hołobutów Kiedy Jakub mówi, jego głos dudni i brzmi jakoś niepokojąco, może nawet denerwująco. Brak mi wykształcenia, aby to uścislić. Intuicja podszeptuje jednak, że kryje się za tym coś niezwykłego. Może nawet coś strasznego... Ale co? Co? Nie potrafię tego zdefiniować. Może w końcu jego głos rodzi się w brzuchu - cóż by to była za anomalia! - a nie w krtani, gdzie, jak każdy wie, struny głosowe istnieją, aby produkować ludzkie dźwięki. Dziś ta na pozór błacha sprawa tak mnie intryguje, że zdeterminowany pytam wręcz bezczelnie, w sposób, który jest dla mnie specyficzny, niestety zawsze z nalotem wyraźnej, choć niezamierzonej agresji: - Czy mógłbyś mi, Jakubie, pomóc? Nie mogę wyzwolić się z uczucia, że z twoim głosem coś nie tak... Chciałbym znać przyczynę, chociaż właściwie nie wiem , dlaczego mi na tym tak zależy... Jakub Rosen odpowiada swoim dziwnym, ale spokojnym, jakby znużonym głosem, który nie po raz pierwszy zaspokaja cudzą ciekawość, choćby była ona natrętna. (Właściwie jakim prawem niepokoję go moimi, w gruncie rzeczy, natrętnymi dociekaniami?) - To się zaczęło w roku... poczekaj, spróbuję dokładnie obliczyć... Urodziłem się w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym, a wszystko, co co dla mojego życia stało się istotne, wydarzyło sie jedenaście lat później, a więc dokładnie w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Był to moment, kiedy Niemcy dobrali sie do mojej matki. Jeden z nich zmuszał mnie wówczas rewolwerem do przyglądania się jej egzekucji. Do dziś nie pamiętam, czy zareagowałem krzykiem, płaczem, czy też absolutną apatią... Nie potrafię uzmysłowić sobie, chociaż bardzo bym tego chciał, jak długo to wszystko wówczas trwało, aż w końcu do mnie też strzelono. Zwaliłem sie od razu na ziemię, była zimna i mokra... Pamiętam dokładnie. Musiało padać przed chwilą, zanim to wszystko się wydarzyło, czego moja świadomość z pewnością nie odnotowała. Inny fakt z owego dnia wrył sie natomiast na zawsze w moją pamięć: cieniutkie strumyki matczynej krwi, które pokryły wzorem pajęczyny mokrą ziemię. Oddychałem, a więc żyłem. Chociaż ze strachu nie otwierałem oczu, czułem, widziałem, byłem pewny, że mnie nie zabili, chociaż do mnie strzelali. Nie trafili, czy co? Pewnie tylko dlatego upałem, że kiedy strzelali, ogarnął mnie nieopisany nieludzki wręcz strach. A może dławiła mnie bezsilna nienawiść i pogarda dla siebie samego, bo przecież nie mogłem zdobyć się nawet na to, aby na nich, w obronie mamy, choćby krzyknąć. Kiedy wreszcie odmaszerowali, przykucnąłem przy niej. Leżała rozkraczona, jakby przygotowywała sie do jakiejś, zupełnie mi nie znanej, gimnastyki. Oczy miała szeroko otwarte, a ja bałem sie jej dotknąć, więc nawet nie zamknąłem jej powiek. Byłem z matką - po tym wszystkim, co sie właściwie stało - wreszcie sam, więc chciałem do niej przemówić. Myślałem, że pewnie się bardzo boi, więc przede wszystkim trzeba ją uspokoić. Próbowałem wydobyć z siebie przynajmniej jedno słowo: mamo... Czy to za dużo dla krtani? Jedno jedyne słowo. Ale krtań moja jakby zarosła. I widzisz, od tego właśnie czasu mój głos tak dudni. |